Jak to jest, mieszkać na środku Pacyfiku? Cztery godziny lotu od najbliższego lądu? Na wyspie wielkości Widzewa, której jedną piątą zajmuje lotnisko, a mieszkańców jest tyle, co w Mikołajkach?
Należało to sprawdzić: wsiąść do samolotu w Santiago i po pięciu godzinach nad wielką wodą gonić swój namiot dookoła kempingu (albowiem na Rapa Nui czego jak czego, ale wiatru akurat nie brakuje). Może dlatego nie ma tu drzew? Bo wszystkie wywiało do Nowej Zelandii?
Jest na ten temat sporo różych teorii: co też się takiego wydarzyło na Wyspie Wielkanocnej, że kiedy dopłynęli tam Europejczycy pod koniec XVIII wieku, znaleźli garstkę wychudzonych tubylców na gołej ziemi i setki kamiennych posągów, porozwalanych po górkach i dołkach. Ta, która najbardziej do mnie przemawia mówi mniej więcej tyle: między 800 a 1200 rokiem pierwsi osadnicy przypłynęli tam z zachodniej Polinezji, wioząc ze sobą kury, szczury i nasiona. Znali się na nawigacji i musieli mieć całkiem niezłe łodzie, bo najbliższa wyspa, Pitcairn, jest ponad 2000 km na zachód, a Tahiti aż 4000 km. Mimo, że Rapa Nui jest mikroskopijna, podobno polinezyjscy żeglarze byli ją w stanie łatwo namierzyć z daleka, dzięki wędrownym ptakom i zmieniającym się nad lądem układem chmur. Zasiedlili wyspę, dzieląc ją między klanami na kilkanaście sektorów i stawiając nad brzegiem morza wielkie platformy (ahu), z kilkunastotonowymi figurami (moai), reprezentującymi (podobno) czcigodnych przodków. Nie bardzo wiadomo, jak to zrobili bez odpowiednich narzędzi, kół ani dźwigów, więc Daeniken z właściwym sobie rasizmem jak zwykle kombinuje, że to na pewno kosmici, a Thor Heyerdahl, że Indianie. W pewnym momencie jednak przeholowali z polowaniem i wycinką drzew i okazało się, że nie tylko nie bardzo jest co jeść i czym budować, ale również, co gorsza, nie ma dokąd uciekać. Skończyło się apokaliptycznym głodem, wojną domową oraz masowym niszczeniem moai (nie wiadomo, czy z zemsty, czy ze złości). Potem jeszcze Europejczycy dołożyli swoje trzy grosze w postaci chorób i wyzysku (a Peruwiańczycy wywieźli stamtąd mnóstwo ludzi, sprzedanych potem na targach niewolników), więc ostatecznie na wyspie zostało tylko kilkuset rdzennych mieszkańców, którym w dodatku nie wolno było wychodzić poza Hanga Roa aż do lat sześćdziesiątych.
Nie wiem, co powiedział tamten koleś z siekierą trzy wieki temu, kiedy wycinał ostatnie drzewo na wyspie, ale założę się, że było tam coś o korniku, lewackim spisku, ekoterrorystach i gorszym sorcie Polinezyjczyków. Faktem jest, że dziś szczęśliwie drzewa na wyspie gdzieniegdzie są – przywiezione z Chile palmy, dzikie guayaby, fikusy i coś, co nie wiem, jak się nazywa, ale bardzo pięknie kwitnie na czerwono. Jak na miejsce kompletnej ekologicznej katastrofy, Wyspa Wielkanocna prezentuje się bardzo malowniczo: dzikie konie, plaże, trawiaste pagórki, porzucone wioski, wulkany i wszechobecne prehistoryczne kamienne kurniki. Jak pisał Jared Diamond w „Upadku”, gdyby nie moai, Rapa Nui zostałoby zapamiętane przez resztę świata jako wyspa kamiennych kurników.
Co tam robić przez tydzień? Łazić i podziwiać. Jeździć stopem w tę i nazad, wspinać się na wulkany i oglądać zachody słońca. Ja do tego postanowiłam zafundować sobie mały survival i wybrać się na wycieczkę na ten kawałek wyspy, gdzie nie ma dróg, domów ani odrestaurowanych moai, za to są opuszczone wioski (a raczej pozostałe po nich krawężniki i obsceniczne petroglify), dzikie konie i krowie trupy. Przez sześć godzin marszu po kamorach minął mnie tylko jeden strażnik na koniu, i dopiero potem dowiedziałam się od tubylców, że „w tej części wyspy nikt nie mieszka, bo pełno tam duchów”.
Nie wiem, żadna zjawa mnie nie goniła po łące, nawet kiedy lazłam ostatnie dwa kilometry po ćmoku, świecąc sobie komórką i potykając się o te nieszczęsne prehistoryczne kurniki. Ale nie tylko tam czujemy się jak ostatni człowiek na ziemi – w zasadzie kiedy tylko wyjdziemy z Hanga Roa (gdzie istnieje namiastka cywilizacji w postaci samochodów, poczty, bankomatu i paru knajp), możemy całymi godzinami dyrdać polami i lasami i nikogo nie spotkać. Mieszkańcy, zarówno rdzenni Rapa Nui i przyjezdni Chilijczycy zgodnie twierdzą, że na końcu świata żyje im się świetnie, może poza tym, że wszyscy tu o wszystkich wszystko wiedzą, jedzenie jest drogie, a internet przedpotopowy.
Zatem zachciało mi się więcej tego Pacyfiku i już kombinuję jak by tu kiedyś ogarnąć te wszystkie wypryski na oceanie za Australią (Fiji, Nauru, Tahihi), które ledwo jestem w stanie zlokalizować na mapie.
Zdjęcia tu.